czwartek, 27 grudnia 2012



PROLOG.

MIKE’S POV
____________________________________________

Co się ze mną dzieje? Przecież nigdy taki nie byłem. Siedzę tu jak jakieś ostatnie nieszczęście. I myślę. Dużo za dużo, myślę. Pojawia się we mnie ta dziwna świadomość, że chciałbym wszystko odrzucić. Widzę oczami wyobraźni tyle momentów, tych szczęśliwych i tych mniej radosnych też. Zapomnieć. Wiem jednak, że one wszystkie w jakimś stopniu zawsze będą częścią mnie. Choćbym nie wiem jak bardzo się starał. W sumie jednak, czemu chce się tego pozbywać? Czemu mi to tak ciąży? Jak mogę chcieć to zostawić? Przecież sam tego chciałem. I w dodatku ciężko na to zapracowałem.

No i znów to samo. Nieprzerwany potok bezsensownych myśli. Wykończę się sam ze sobą.

Teraz już leżę. Na kanapie, na środku studia. Tępo gapię się w sufit, jakbym co najmniej miał na nim znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Środek nocy. Co ja tu do cholery robię? Powinienem być w domu. Ona na mnie czeka, dzieci na mnie czekają. A przynajmniej tak mi się wydaje. Tak chyba powinno być, prawda? Tak powinno być w każdym normalnym domu, a mój taki właśnie miał być.
Jednak wiem, że dziś już tam nie wrócę. Nie byłbym w stanie spojrzeć jej w twarz po tym, co pomyślałem. Nie jej, przecież zna mnie na wylot, od razu wyczuje, że coś jest nie tak. Będzie wiedziała, że coś mnie męczy, że jestem inny, kiedy okażę jej czułości, wypraną z emocji, bo po prostu nie będę w stanie zdobyć się na żadno cieplejsze uczucie.

Od dawna wmawiam sobie, że jestem szczęśliwy. Szczęście. Pojęcie względne. Czym ono właściwie jest?  Wydaje mi się, że szczęście jest w nas i zaczyna się gdzieś głęboko, na dnie naszego serca. Możemy je powiększać, pozostając w zgodzie z samym sobą i szczerością tam gdzie inni przybrali już na stałe maski cynizmu, będąc zadowolonym tam gdzie inni wciąż stawiają kolejne żądania i uśmiechając się tam, gdzie wszystko wydaje się być stracone w tragicznym bezsensie. Być szczęśliwym kochając kogoś, kto równie bezgranicznie kocha nas.

Gdy to mówię i o tym myślę, ujawnia się chyba jedna z najgorszych cech mojego charakteru. Ten rządzący wszystkim, wszechobecny paradoks. Powiedziałem wam, co uważam za szeroko pojmowane szczęście i jestem co do tego w stu procentach przekonany. Jestem tego pewien równie bardzo jak tego, że nigdy tego nie osiągnę. Tylu z was właśnie chrzci mnie bezkresnym hipokrytą, który ma wszystko, a pragnie nie wiadomo czego.

Tak naprawdę nie mam nic, bo nie mam tego kogo kocham.

Pierwsze i ostatnie, co jest we mnie zgodne z moją osobistą definicją szczęścia jest jedynie fakt, że zaczyna się ono gdzieś głęboko we mnie. Tak głęboko, że nie potrafię tego odnaleźć. Choć niejednokrotnie wydawało mi się, że jest inaczej- że znalazłem to, czego od zawsze szukałem.

Od kilku lat, żyję we względnie szczęśliwym związku z kobietą, która kocha mnie ponad wszystko. To jak ją poznałem… Jej hipnotyzujące oczy, kiedy patrzyły na mnie, kiedy grałem z chłopakami na scenie jakiegoś klubu w Los Angeles i nie pozwalały oderwać wzroku. Z którą mam tak piękne wspomnienia. Nasz ślub po półtora roku znajomości. Huczne wesele w gronie przyjaciół. Wiadomość, że zostanę ojcem. Raz. Drugi. Moje cudowne szkraby. Wyjazdy w trasy koncertowe z zespołem, który zdobywał kolejne szczyty. Bajeczne wakacje w różnych zakątkach świata. A to wszystko. Z kobietą, którą kiedyś kochałem.

Kochałem. Tak, czas przeszły. Od jakiegoś czasu oszukuję ją, cały świat, a przede wszystkim siebie, że jest inaczej i że wciąż tworzymy idealną rodzinę. Jestem cyniczny, kiedy dzwonię, wracam i wciąż powtarzam, że ją kocham, ale nigdy tego nie okazuję. Nie wiem od jak dawna to mam. Wiem jedynie, że nie potrafię tego zmienić.

Nie pamiętam, kiedy ucieszyło mnie coś prozaicznego. Powrót do domu, ciepłe słowa, choćby uśmiech. Ani nawet coś wielkiego. Staje się zgorzkniały, wiecznie smutny, przygnębiony. Gdybym miał jeszcze ku temu powód... Nie wiem czemu tak jest... Pożądam wszystkich przymiotów tego świata, wszystkiego czego może zapragnąć gwiazda rocka. Zabawa, alkohol, seks. Ale nic z tego nie sprawia mi najmniejszej nawet przyjemności. …Albo wiem, ale bronie się przed tym rękami i nogami.

Jedyne co sprawia mi jakiś chwilowy rodzaj radości to praca. Chwilowy, bo gdy tylko się kończy, radość zastępuje bliżej niezidentyfikowany smutek i żal za tym wszystkim. Trudno to wytłumaczyć. Kiedy jesteśmy razem z chłopakami, czy to w studiu, czy na koncercie wszystko jest dobrze, bo nie mam czasu myśleć. Otacza mnie grupa najwspanialszych przyjaciół o jakich mogłem kiedykolwiek marzyć. Na dzień dzisiejszy oni to moja ostoja. Ostatni bastion zdrowego rozsądku. Pierwsze co powoduje moje rozkojarzenie i chore myśli i ostatnie co trzyma mnie w ryzach i pozornej normalności.

Nachodzi mnie wspomnienie jednej z tych nocy po którymś koncercie europejskiej trasy, jeszcze przed wydaniem Living Things. Siedziałem wtedy na brzegu jakiejś cholernej rzeki, zanosząc się płaczem jak małe dziecko. To chyba wtedy wszystko się zaczęło. Chyba wtedy zacząłem wszystko rozumieć. To co zobaczyłem po powrocie do hotelu zupełnie mnie przerosło. Pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół tego co widziałem i każdy ton uczucia jakie mnie wtedy ogarnęło. Tego nie powinienem pamiętać. To nie powinno zrobić na mnie aż takiego wrażenia. Ani wywołać takiej reakcji. Zachowałem się jak szczeniak, ucieczka nigdy niczego nie rozwiązywała.

Teraz już płaczę. Tak samo jak wtedy tylko, że nie na piachu pośród zimnej nocy nad wodą, a na kanapie z którą z resztą też mam miliony wspomnień. Nie powstrzymuję łez, jestem sam, nikt ich nie zobaczy, nikomu nie będę się tłumaczył. Pozwalam sobie na tą chwilę słabości.
Powoli wstaję i podchodzę do ściany. Wiszą na niej nasze zdjęcia. Cała dekada uwieczniona na fotografiach o wartości tak wielkiej, że zamiast mnie uspokajać –zanoszę się jeszcze gorszym szlochem. Patrząc na nie, już wiem, że nie mogę tu dłużej zostać. Wszystko zaszło za daleko. Nie jestem w stanie dłużej udawać.

W pośpiechu zbieram swoje rzeczy i pakuję do torby którą zawsze zabieram w trasę. Nie zastanawiam się, czy jeszcze coś mnie tu trzyma, ani czy dobrze robię. To nie ma znaczenia, kiedy wiem, że MUSZĘ tak postąpić. Patrzę na bałagan jaki zrobiłem i znów bezsilny opadam na krzesło na którym zawsze pracuję. Pracowałem. W zasięgu dłoni jest tuzin, może więcej na wpół zapisanych kartek. Jakieś teksty. Nuty. Próby rysunkowe Chazz'a… Mimowolnie uśmiecham się. Wpatruje się w ten skrawek papieru dobrych kilka minut aby ostatecznie złapać go i przycisnąć gdzieś na wysokości serca. Jest jeszcze jedna fotografia którą od zawsze trzymałem na tym pulpicie. Ja i Chester. Jakaś gala, nasza pierwsza nagroda. Przesuwam opuszkami po sylwetce drobnego blondyna i czuję, że pragnę go zobaczyć. Jeszcze zanim stąd wyjadę. Chwytam za telefon i bez zastanowienia wybieram jego numer który znam na pamięć. Sygnał, dwa, pięć.

Nie odebrał. Może dlatego, że jest środek nocy? Może dlatego, że właśnie wrócił po trzech miesiącach trasy do domu? Może dlatego, że ma żonę którą kocha i z pewnością nie zostawi jej w nocy tylko po to, żeby mnie wysłuchać?

Shinoda. Ty idioto!   

2 komentarze:

  1. Już to czytałam, ale przeczytałam kolejny raz. Czy ja Ci mówiłam, że kocham to jak piszesz? Chyba mówiłam ^^ A wiesz co mi się przypomniało w trakcie pisania? Jak kiedyś u mnie, pod którym rozdziałem, zapewniałaś mnie, że nie masz talentu do pisania. Teraz wszyscy wiemy, że to nieprawda :)
    Także czekam na dalszy rozwój akcji ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem Ci, że to było dojrzałe. Te wszystkie opisy, refleksje... widać, że nie pisze tego trzynastolartka. Ale to zaleta, oczywiście. :3 Jestem ciekawa, co będzie dalej. I dlaczego Mike ma takie przemyślenia...
    Czekam na kolejny i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń