ROZDZIAL
#1.
Ok, jestem idiotą. Ale to, że
nie odebrał zabolało mnie jak nic od bardzo dawna. Szczególnie, że od dawna w
ogóle nic nie czułem. A chciałem się tylko pożegnać. Choć nie wiem, co miałbym
mu powiedzieć.
Jednak jadę do domu. Nie mogę
zostawić ich tak bez słowa. Stojąc na progu, nie umiem opisać tego co czuję.
Gdy wchodzę i widzę ją skuloną na kanapie w salonie czekającą na mnie choć jest
4 rano, nieopisany żal ściska mi gardło i serce. Płakała. Kiedy zauważa torbę
przewieszoną przez moje ramię i w pośpiechu zabraną ze studia gitarę, którą
bardzo dawno temu dostałem od Chestera na urodziny już chyba wie po co
przyszedłem. Podchodzi do mnie i ujmuje moją twarz w dłonie. Oczy jej się szklą
i nawet nie próbuje tego ukryć, patrzy na mnie tymi wielkimi hipnotyzującymi
oczami, ale nie widzę w nich ani cienia oskarżeń. Tego też nie potrafię zrozumieć.
Całuję ją chyba po raz ostatni w życiu. Zabijam tym aktem moje poczucie winy,
jestem cholernym egoistą.
Zaglądam jeszcze do dzieci.
Je również całuję na pożegnanie. Zabieram pojedyncze rzeczy i odchodzę. Tak po
prostu. Oglądając się za siebie widzę cień który pozostał po osobie która kocha
mnie najbardziej na świecie. Kocha do tego stopnia, że pozwala mi odejść.
O 7.00 podjeżdżam i po raz
ostatni patrzę na dom Benningtona. Światło w kuchni jest zapalone, a on
prawdopodobnie już nie śpi. Dostrzegam jego sylwetkę kiedy siada przy kuchennym
stole. Przez chwilę mogę przysiąc, że patrzy w moją stronę, jednak doskonale
wiem, że nie ma szans mnie zobaczyć. Mało tego. Wiem, że nigdy nie dowie się,
że byłem tu tego ranka. Ostatni raz spoglądam w to przeklęte okno i omiatam
spojrzeniem tą… piękną istotę. Chwyta za telefon, dzwoni gdzieś. Po chwili
telefon wibruje w mojej kieszeni. Ignoruje dźwięk z pełną premedytacją. Gdybym
odebrał, nie byłbym w stanie wyjechać. Widzę go jak podchodzi do okna. Wydaje
się zmartwiony.
W tym momencie odjeżdżam z
piskiem opon.
CHESTER’S POV
_______________________________________________________
Nie ma go. Zniknął. Bez
słowa. W dodatku. Nie wiem dlaczego.
Czemu nam to zrobił? Czemu
zostawił Annę? Czemu zostawił dzieci? CZEMU ZOSTAWIŁ MNIE?! Jestem skołowany.
Mój przyjaciel, moje wsparcie, mój niemalże brat, odszedł bez słowa
wyjaśnienia. Dzwonił do mnie w noc której zniknął. Nie odebrałem, bo byłem zbyt
zajęty Talindą. Może chciał mi coś powiedzieć, może gdybym odebrał to by coś
zmieniło. Może by tu ze mną był.
Siedzimy całą piątką przy
studyjnym stole w oczekiwaniu na Rick'a. Wszyscy milczą, a mi tak strasznie
ciąży ta cisza.
-Błagam Was zróbmy coś! Nie siedźmy tu tak z
założonymi rękoma. Może mu się coś stało! Na pewno nas potrzebuje.- wykrzykuję sam nie wiem do kogo, bo wszyscy jak
siedzieli tak siedzą dalej. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Myślą. Albo udają. A
mnie z każdą chwilą nawiedzają coraz czarniejsze scenariusze. Kiedy nie było go
dzień, dwa, byłem w stanie uwierzyć, że po prostu chce odpocząć po trasie,
pobyć sam z rodziną, odciąć się od pracy. Ale spędzaliśmy ze sobą 90% dni w
roku, nawet jeśli byliśmy w domu nie potrafiliśmy długo bez siebie wytrzymać.
Relacja pomiędzy nami dwoma była o wiele głębsza niż z resztą chłopaków.
A teraz go nie ma. To jakby
ktoś zabrał mi część mnie. Nie pamiętam tygodnia kiedy bym go nie widział.
Zupełnie nie radzę sobie z tym stanem rzeczy. Nie ma go już siódmy dzień. I nie
zamierzam czekać kolejnych siedem żeby zacząć cokolwiek robić.
W tym samym czasie do biura
wpada Rubin. Ściślej: bardzo wściekły Rubin. Miota się po pokoju jak szalony,
wścieka się, że „ten dzieciak Shinoda znów wszystko rozpieprza, a my mamy nowy
materiał do nagrania.” Wzbiera we mnie złość, kątem oka widzę jak całe
towarzystwo wlepia swój wzrok we mnie czekając jakiejś reakcji. Pierwszy
wyłamuje się Brad. Zrywam się równo z nim, a wraz ze mną reszta chłopaków.
Odciągają mnie kiedy mierzę producenta wzrokiem zdolnym mordować, uspokajają
mnie, oczywiście bezskutecznie. Wychodzę, bo sam nad sobą nie panuję, a
problemy w postaci pobicia Rick'a, w tym momencie są mi zupełnie zbędne. Myślę
co dalej. Gorączkowo zastanawiam się gdzie on może być.
Godzinę później stoję pod
drzwiami jego domu, mam nadzieję spotkać w nim Annę. Od progu, jak nigdy, nikt
mnie nie wita. Zawsze gdy przychodziłem mały Otis rzucał mi się na szyję z
wyznaniami, że jestem jego ukochanym wujkiem. Dziś, nic podobnego nie ma
miejsca. Smutek tego domu bije zewsząd. Tak jak się spodziewałem, znajduję jego
żonę w salonie, skuloną, zawiniętą w koc, przed telewizorem, z pustym wzrokiem.
Nastrój jest zgodny z moim.
-Kiedy? Co powiedział? Gdzie pojechał? Anno, proszę… -niemalże ją błagałem. Padłem na kolana przy miejscu
w którym siedziała i prawie się rozpłakałem. Spojrzała na mnie tymi swoimi
oczami, nad którymi Shinoda zawsze się tak rozpływał. Mówił, że to one go
uwiodły. To wspomnienie kłuje mnie gdzieś po lewej stronie piersi. Ale ona nie
wie. Przecząco kręci głową i daje mi do zrozumienia, że nie wie nic. Przytula
mnie, ale łez jej już brakuje. W tym właśnie momencie uświadamiam sobie, że za
wszelką ceną musze go odnaleźć. Choćby miała to być ostatnia rzecz jaką zrobię.
Muszę wiedzieć dlaczego to zrobił.
MIKE’S POV
_______________________________________________________
11 dni. 11 dni błąkania się
po Stanach. Zatoczyłem koło. Wygląda na to, że boję się oddalić tak bardzo jak
to planowałem. Jadę do Vegas. Tą noc spędzę w jakimś klubie, bo znów jak
bumerang powracają do mnie TE myśli.
Szczerze powiedziawszy, odkąd
wyjechałem popisuję się coraz to większą głupotą. Szkoda opowiadać o tym co
robiłem będąc w San Francisco, Sacramento, Phoenix i tym podobnym. Do ekscesów
jakich się dopuszczałem, aż wstyd się przyznać. Lepiej by było, gdyby nikt się
nigdy o tym nie dowiedział. A najlepiej, żeby to się nigdy nie stało. Przeraża
mnie to, że wszystko tak łatwo zostawiłem, nie licząc się z niczyimi uczuciami.
Bycie w trasie sprzyja myśleniu, ale mnie najwyraźniej odmóżdża. Jedynym o kim
byłem w stanie myśleć był on. Bennington. Tak Chester, to wszystko przez Ciebie.
A tą myśl musiałem skutecznie zagłuszyć.
Rzucam się w wir tego, czego
próbowałem i w Europie i w Los Angeles. Choć nigdy nie przynosiło oczekiwanego
skutku. Wchodzę do pierwszego lepszego klubu i zabawa się zaczyna. Siadam przy
barze, piję jednego drinka za drugim. Niezbyt martwię się tym czy zostanę
rozpoznany, czy i co napiszą o mnie gazety następnego ranka. Alkohol szumi mi w
głowie. Ruszam na parkiet, tańczę z przypadkową dziewczyną jakich tu pełno.
Nikt nadzwyczajny, ale na chwile pozwala mi zapomnieć. Doskonale wie co robi, a
ja usilnie wypieram się wszelkich wyrzutów sumienia. Całuje mnie i jakoś
specjalnie się nie bronię. Poddaję się wszystkiemu jak bezwolna, bierna
marionetka w rękach losu. Co gorsza, zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę. Buduję
mur, który odseparuje ode mnie, od moich myśli, od mojego serca, pieprzonego
Benningtona.
Cegiełka po cegiełce. A tu
nagle bum. Wszystko się rozpada, gdy moja chora wyobraźnia podsuwa mi jego
obraz gdzieś pośród tańczących na parkiecie. Ponad ramieniem mojej partnerki
dostrzegam chłopaka wyglądającego dokładnie tak jak Ches, kiedy po raz pierwszy
zobaczyłem go w progu studia. Blondyn, w luźnych za dużych spodniach i w
niedbale naciągniętej koszulce na chude, ale dość muskularne ciało. Znów
wszystko do mnie wraca. Odpycham dziewczynę i ślepo zmierzam w jego kierunku,
aczkolwiek bez pomysłu co z tym zrobić. Blondyn… O dziwo tańczy z chłopakiem.
Ze zdumienia przecieram oczy, jestem przekonany, że to moja pieprzona
wyobraźnia płata mi aż takie figle. Rezygnuję z jakiegokolwiek działania, po
prostu się gapie, a myśli szaleją w mojej głowie. Po raz pierwszy chyba
pozwalam sobie na takie fantazje. Patrzę na nich i widzę kogo innego. Siebie i
Chazz’a. W tym samym miejscu, w tych samych okolicznościach. Dotykam go.
Piosenka brzmiąca w tle automatycznie staje się najpiękniejszą na świecie i nie
ważne, że nigdy nie pałałem miłością do klubowych rytmów. Wszystko jest
idealne, tak jak idealny jest on. Pogrążam się coraz bardziej. Nie wytrzymuję
widoku całujących się. To zbyt bardzo godzi w moją i tak zrujnowaną psychikę. „Jak by to było, gdybyśmy to byli My?”
Kiedy trzeźwieję, wracam do
względnej normalności i wyjeżdżam z tego przeklętego miasta.
-„Anno, proszę Cię, przyjedź do mnie z dziećmi do mojego ojca, do Agoura
Hills. Proszę, o nic nie pytaj.”
Wydawało mi się, że rozstaniem przekreślę wszystko. Paradoksalnie to
wszystko co było dobre, coś co utrzymywało mnie we względnych ryzach nie
pozwalając zapędzić się dziko w myśl o Chesterze. Zachowując pozory,
zachowywałem też rozum. A teraz? Odkąd wyjechałem i włóczyłem się po tych
pieprzonych stanach zrozumiałem, że zamiast skreślać rodzinę powinienem
skreślić jego. To on był źródłem całej mojej paranoi i tylko i wyłącznie od
niego musiałem się uwolnić. No bo przecież jeśli już nigdy go nie spotkam,
nigdy nie zobaczę… Przecież kiedyś zapomnę. Zapomnę ton jego głosu, ciepło
oczu, smak ust. Zapomnę to wszystko i będę normalny. Plan idealny?
CHESTER’S POV:
________________________________________________________
17 dzień. Szukałem go już
chyba wszędzie. Obdzwoniłem chyba wszystkich znajomych w promieniu 1000km. I
nic. Nikt go rzekomo nie widział, z nikim się nie kontaktował. Nikt nie wie
gdzie jest mój Mikey.
Wszystko dla mnie straciło
sens. Choć żyję i zachowuję się normalnie, serca chyba już nie mam. Wciąż o nim
myślę. Niebezpiecznie bardzo uświadamiam sobie, jak bliski by mi ten człowiek i
jak bardzo nie potrafię bez niego żyć. Żyć. Życie życiem. Życie to tylko
podstawowe czynności. Ja nie potrafię być szczęśliwy. Nie, gdy nie ma go przy
mnie. Tęsknie za nim. W tej chwili także. Tej tęsknoty nie da się z niczym
porównać.
Odkąd go nie ma, noc w noc
nawiedza mnie jeden sen. Cały czas jedna jedyna pieprzona sytuacja.
To było chyba dzień przed
którymś koncertem w Europie w zeszłym roku. Już tak długo byliśmy w trasie…
Kolejny dzień, kolejna noc na tyłach autokaru, kiedy tym czasem nasi
przyjaciele bawili się w klubach czy Bóg jeden wie gdzie. Wtedy zacząłem
zauważać jak bardzo się zmienia. No bo proszę Was. Mike Shinoda na pryczy. Z
laptopem. W słuchawkach. Zamiast się bawić? Nie uwierzyłbym. Gdybym nie był tam
wtedy z nim. Izolował się od wszystkich,
a ja nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Przecież to on, zawsze pierwszy był do
zabawy. To on bawił całe towarzystwo. To jemu nigdy uśmiech nie schodził z
twarzy. To on zawsze pił najwięcej i to on przyprowadzał masę dziewczyn
zapatrzonych w niego jak w obrazek. Mimo wszystko, zawsze to rozgraniczał, tak
jak ja nigdy nie potrafiłem.
Wtedy siedziałem na swojej
pryczy i patrzyłem na niego. Myślałem o tym wszystkim. Wtedy również chyba po
raz pierwszy widziałem go tak naprawdę. Widziałem go tak dokładnie. Artystę.
Muzyka. Męża. Ojca. Mojego przyjaciela. Kogoś absolutnie pięknego.
Wiedziałem, że nie pracuje.
Przeglądał zdjęcia zebrane w jego laptopie. Przez większość czasu był zupełnie
markotny. Smutny. Nie wiedziałem dlaczego. Delikatny uśmiech wkradał się na
jego usta tylko co jakiś czas. Tylko pod wpływem jakichś konkretnych zdjęć.
Ciekawość nie pozwoliła mi nie podejść do niego właśnie w momencie kiedy się
uśmiechnął. Nie słyszał mnie, więc nie zwrócił najmniejszej nawet uwagi na moją
obecność za jego plecami. Stałem tak za nim kiedy przeciągnął opuszkami palców
po ekranie monitora. Po ekranie na którym wyświetlone było nasze zdjęcie. Nasze
zdjęcie kiedy ja stoję pół nagi na scenie, a on obejmuje mnie w pasie i gestem
żegnamy się z publicznością. Dokładnie pamiętałem ten moment. -Mikey…-szepnąłem,
dotykając delikatnie jego ramienia.
W momencie zerwał się na
równe nogi. Z hukiem zamykając laptopa. Odszedł ode mnie już więcej nie
pozwalając się dotknąć. Jak ścigana zwierzyna zapędzona w pułapkę. Bez opcji
ucieczki. Mimo to czułem jego palący wzrok na sobie. Wzrok który mógł oznaczać
i pragnąć tylko jednego. Czułem to. Zbyt dobrze znałem ten wzrok, zbyt często
tak na mnie patrzono. Prawdą jest, że nie przemyślałem tego co robiłem. Każdej
kolejnej nocy widziałem to, powtarzając wciąż to samo działanie. Dopadłem go
prawie biegiem. Złapałem jego twarz w obie dłonie i ciałem popchnąłem go na
ścianę. Wszystko stało się tak szybko, że nawet ja sam nie zdążyłem zareagować
na moje działania. Nie zdążyłem się powstrzymać. Pocałowałem go. Z taką namiętnością
jakiej nikt jeszcze ode mnie nie dostał. Nawet Tal nigdy tak nie całowałem. Czułem
jego zaskoczenie, ale nie przerwałem. Chyba sam, zbyt bardzo pragnąłem tej
chwili. Moje zaskoczenie gdy i on odwzajemnił pocałunek... Mieszanka szoku,
niesamowitej radości z braku odrzucenia i rosnącego podniecenia. Prześcigaliśmy
się w wymyślności pieszczot. Wplotłem palce w jego włosy. Prosto w usta,
zachrypłym głosem wypowiedział w moim kierunku słowa których nigdy nie zapomnę.
„Kochanie, bądź mniej namiętny, rujnujesz mi fryzurę.” Rozbroił mnie zupełnie.
Pozbawił wszelkiego oręża.
Każdej pieprzonej nocy,
budząc się z tego snu, uświadamiałem sobie kim on tak naprawdę dla mnie jest.
Nie daj Boże, jeśli budziłem się w autokarze. Wtedy mimowolnie spoglądałem w
kierunku tamtej ściany i wszystko przeżywałem od nowa.
Teraz też.
Właśnie wróciłem do domu. Tal
wita mnie w progu z dziećmi na rękach, co prawda całuję ją na powitanie, ale
nie okazuję żadnej innej czułości. Zbyt bardzo pogrążony jestem w swoich
własnych, tak cholernie bardzo nurtujących mnie myślach. Padam na łóżko, a
twarz ukrywam w poduszce.
Słyszę ciche skrzypnięcie
drzwi, spodziewam się Tal. Przy moim boku, na łóżku pojawia się jednak ktoś
inny. Malutki człowiek który rozumie równie mało jak ja w tym momencie.
Głaszcze mnie po głowie i pyta czemu jestem smutny. Mówi żebym się nie
przejmował, bo wujek Mike na pewno wróci. Że pojechał na wakacje, tak jak my co
roku. A my przecież zawsze wracamy, bo nigdzie nie jest tak dobrze jak w domu.
Ze szklącymi się oczami przytulam go do siebie. To wszystko, po prostu mnie już
przerasta. Drobna rączka ociera moje łzy. To chyba najpiękniejszy moment od
bardzo długiego czasu.
Wspomina też, że tęskni za
Otisem. Że jego przyjaciel też go zostawił. „Wiem tatuś co czujesz. Mi też jest smutno.”
W pierwszej chwili nie wiem
co uderza mnie bardziej. Rozumowanie i czułość mojego synka, czy to co tak
właściwie powiedział. Pomijam fakt, że jego słowa prawie doprowadzają mnie do histerii.
Jak to tęskni za Otisem? Przecież Anna i dzieci zostały w mieście. Zostały,
prawda?
Zrywam się i biegnę do
kuchni, do Tal. Musi mi coś wyjaśnić.