poniedziałek, 4 marca 2013


EPILOG


MIKE’S POV
________________________________________________________________

A więc to koniec.

 Byłem pijany, ale wszystko dokładnie pamiętam. W momencie kiedy podszedł do mnie wczoraj wieczorem, alkohol zupełnie wyparował z mojej krwi. A przynajmniej z mojego umysłu. Wiem co zrobiłem. I nie żałuję.

Po tej nocy czuję się spokojny i spełniony. Już wiem, jak to jest mieć świado­mość, że są ta­kie dłonie, których do­tyk przyp­ra­wia Cię o zawrót głowy. Których śmiałość łap­czy­wie ba­da każdy mi­limetr Twe­go ciała. Których brak: kiedy jes­teś w pra­cy, idziesz po za­kupy, bieg­niesz ko­lejną alejką w par­ku... Mieć świado­mość, że są ta­kie dłonie, do których tęsknisz i które tęsknią za Tobą... Twoim ciałem.  Obudziłem się u boku mężczyzny mojego życia. Moja miłość została odwzajemniona, ale to miłość która nie powinna nigdy mieć miejsca. I ja to rozumiem. Mój świat już nigdy nie będzie taki sam, ale czuje, że to wcale nie będzie gorszy świat. Najgorszym etapem w moim życiu był czas kiedy próbowałem zabijać swoje uczucia, ale wygląda na to, że nic nie jest w stanie powstrzymać mnie przed samym sobą. Potrzebowałem go, jego dłoni, oczu, ciepła. Potrzebuję go całego. Ale jako przyjaciela. Kocham go najbardziej na świecie, ale ta miłość zburzy nie tylko porządek mojej rzeczywistości.

Miłość jest zaprzeczeniem wszelkich rządz, egoizmu, a przede wszystkim prawdziwa miłość nie rani. Już wiem, że to niemożliwe, żebyśmy byli razem. Nasz związek obróciłby w pył te wszystkie lata kiedy zbudowaliśmy dom, mamy żony, cudowne dzieci. Linkin Park, nasi fani. Oni wszyscy nie zrozumieją tej miłości. Zraniłaby ona tak wiele osób. Nikt mnie nigdy nie zrozumie. Tylko my dwaj znamy prawdę i tylko do nas ona należy. Nikt się nigdy nie dowie co wydarzyło się tej nocy.

To brzmi jak jakaś marna historia w stylu Romea i Julii, choć w tym przypadku Romea i… Romea. Ale nikt z Was nie wie co czuję gdy patrzę na niego teraz gdy tak spokojnie śpi przytulony do mnie, a ja znów gapię się w sufit i myślę.
Uśmiech nie schodzi mi z twarzy, choć wiem, że zaraz wszystko się skończy. Delikatnie wyswobadzam się z jego objęć i zbieram moje ubrania porozrzucane po całym pokoju.

Przystaję jeszcze raz, aby na niego popatrzeć. Pomimo niegasnącego uśmiechu, łzy zbierają się z kącikach moich oczu. Tak wygląda moje szczęście. Owinięty w białą, delikatną pościel, wytatuowany brunet, który na zawsze zmienił moje życie.

Roz­sta­nie bo­li tak bar­dzo dla­tego, że nasze dusze sta­nowią jed­no. Może zaw­sze tak było i może na zaw­sze tak po­zos­ta­nie. Może przed tym wciele­niem żyliśmy po ty­siąc ra­zy i w każdym życiu od­najdo­waliśmy siebie. I może za każdym ra­zem z te­go sa­mego po­wodu nas roz­dziela­no…

Zostawiam mu list. I raz na zawsze znikam z jego życia.
Mimo wszystko. Jestem szczęśliwy.



CHESTER’S POV
___________________________________________________________

Obudziłem się sam. Jak w najgorszym śnie. Jeszcze na wpółprzytomny przebiegam dłonią po miejscu w którym powinien jeszcze spać. Mike, mój kochany Mike. Pościel po jego stronie łóżka jest jeszcze ciepła, jeszcze przed chwilą musiał tu być. Podnoszę się, szukam go w całym apartamencie.

Jedynym co znajduję, jest złożona w pół kartka papieru. Siadam przy kuchennym stole i po prostu na nią patrzę. Boję się przeczytać.

***
Kochany Mój,

Ty­le chciałabym Ci po­wie­dzieć, ale nie bar­dzo wiem, od cze­go zacząć. Może od te­go, że Cię kocham? Al­bo, że dni, które spędziłem z Tobą, były naj­szczęśliw­szy­mi dniami w moim życiu? Lub że w tym krótkim cza­sie, od kiedy Cię tak naprawdę poz­nałem, doszedłem do prze­kona­nia, że jes­teśmy jak te dwie połówki jabłka, stworze­ni po to, aby być razem? Co­fam się pa­mięcią do chwi­li, kiedy się to zaczęło, po­nieważ wspom­nienia to je­dyne, co mi pozostało. 
Pa­miętam każdą wspólnie spędzoną chwilę. A w każdej było coś wspa­niałego. Nie pot­ra­fię wyb­rać żad­nej z nich i po­wie­dzieć: ta znaczyła więcej niż pozostałe. 
Praw­dzi­wa miłość oz­nacza, że za­leży ci na szczęściu dru­giego człowieka bar­dziej niż na włas­nym, bez względu na to, przed ja­kimi bo­les­ny­mi wy­bora­mi stajesz. Moja miłość do Ciebie jest prawdziwa, Chester. Chcę, żebyś był szczęśliwy, z żoną, z dziećmi tak jak było kiedyś. Wtedy i ja będę szczęśliwy.
Proszę tylko byś przed snem spoj­rzał w niebo i po­myślał o mnie, że jes­tem, żyję i za­sypiam pod tym sa­mym niebem, co Ty. Sko­ro nie mogę być przy To­bie to przy­naj­mniej możemy dzielić te chwi­le i a nuż uda nam się spra­wić, by nasza miłość trwała wiecznie. Jes­teś każdą moją myślą, każdą nadzieją, każdym moim marze­niem i nieważne, co przy­niesie nam przyszłość: każdy wspólnie spędzo­ny dzień to naj­wspa­nial­szy dzień me­go życia.

Zaw­sze będę na­leżał wyłącznie do ciebie. 
Kocham Cię, Mike.

Nie ma go. Po raz kolejny mnie zostawił.

Przesiedziałem tam calutki dzień, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Siedziałem i płakałem. Niebo stop­niowo zmieniało ko­lor i pa­miętam, że pat­rząc na zni­kające słońce, po­myślałem o tym króciut­kim, niemal niedos­trze­gal­nym mo­men­cie, gdy dzień nag­le przechodzi w noc. Zmie­rzch - uświado­miłem so­bie - to tyl­ko złudze­nie, gdyż słońce jest al­bo nad ho­ryzon­tem, al­bo za nim. A to znaczy, że dzień i noc łączy szczególna więź; nie is­tnieją bez siebie, ale też nie mogą is­tnieć równocześnie. Jak­by to było - pa­miętam, że po­myślałem - być zaw­sze ra­zem, a mi­mo to nieus­tannie osob­no? 

___________________________________________________________
No i tak oto koniec. Narazie przeszła mi wena na pisanie, musze się skupić na maturze. W czerwcu zobacze co dalej. Mam nadzieje, że Wam się podobało. 

Pozdrawiam, bluemonster. 

sobota, 9 lutego 2013


ROZDZIAL # 5

MIKE’S POV:
________________________________________________________________

Nie wierzę w to co robię. W przebłysku świadomości orientuje się, że jestem totalnie pijany i jedyne co mną rządzi to instynkt. Instynkt który nie pozwala mi już więcej cierpieć. Za długo czekałem. Zbyt wiele się wydarzyło. Skrzywdziły mnie moje własne uczucia. Pogodziłem się ze wszystkim, z koleją rzeczy, następstwami tego co teraz robię. Ale to nie ma znaczenia. Te dziesięć kolejek pozwoliło mi wreszcie przemyśleć to wszystko i już wiem, że poddam się temu czego pragnę. Zaspokoję swoje rządze i będzie po wszystkim. Ostatni raz.

Chwytam jego rękę i ciągnę w kierunku wyjścia. Nie opiera się, ale wygląda na zdezorientowanego. Już po chwili znajdujemy się w przestronnym holu i wciąż trzymając go za rękę krzyczę na recepcjonistę, żeby wreszcie dał mi klucze do tego pieprzonego pokoju. Wszystko trwa dosłownie sekundy, ale myśl o tym co zaraz zrobię, nie pozwala mi zachować spokoju. Wciąż warcząc na obsługę, zdecydowanym i szybkim krokiem zmierzam w kierunku windy. Gdy nadjeżdża, wsiadamy do niej. Jesteśmy sami. Nagle z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, możliwe, że przez to, iż znajdujemy się tak blisko siebie w zamkniętej przestrzeni, atmosfera ulega zmianie. Naładowana jest elektrycznym, emocjonującym wyczekiwaniem. Oddycham szybciej. Chester odwraca głowę w moją stronę.

Przygryza wargę.

Doskakuję do niego i popycham na ścianę. Nim orientuje się, co się dzieje, biodrami przyciskam go do ściany, a obie jego dłonie trzymam w górze w żelaznym uścisku. Zmuszam go do uniesienia głowy, a sekundę później jego usta lądują na moich. To niemal boli. Wydaje cichy jęk, rozchyla wargi. Natychmiast to wykorzystuję, wprawnie wdzierając się do wnętrza jego ust. Jeszcze nigdy się tak nie całowałem. Jego język niepewnie dołącza do tego powolnego erotycznego tańca, opierającego się na dotyku i odczuwaniu. Ujmuję jego brodę i przytrzymuje głowę na miejscu. Jest bezradny, ręce ma unieruchomione, głowę także, a ostatecznie ucieczkę wykluczają moje napierające biodra. Czuję na brzuchu jego podniecenie. On mnie pragnie. Chester Bennington, pragnie mnie, a ja pragnę jego.
TUTAJ. TERAZ. NATYCHMIAST. W TEJ WINDZIE.
– Jesteś... taki... słodki – mruczy.

Kabina staje, drzwi się otwierają i natychmiast się od niego odsuwam. Trzej biznesmeni w eleganckich garniturach wchodzą do środka, uśmiechając się pod nosem. Serce wali mi jak młotem i czuję się, jakbym właśnie przebiegł maraton. Mam ochotę pochylić się i oprzeć dłonie na udach... ale to jest zbyt oczywiste. Rzucam mu przelotne spojrzenie. Teraz to on wydaje się tak spokojny i opanowany, jakby rozwiązywał krzyżówkę. To takie niesprawiedliwe. Czy moja obecność w ogóle na niego nie działa? Zerka na mnie kątem oka i cicho wypuszcza powietrze z płuc. Och, a jednak działa. Mój wewnętrzny bóg kołysze się w powolnej, zwycięskiej sambie. Biznesmeni wysiadają na drugim piętrze. Zostało nam więc jeszcze jedno.
-Chazz, i co ja mam z tobą począć?

Drzwi rozsuwają się na trzecim piętrze. Biorę go za rękę i pociągam za sobą.
– Ach, te windy – mruczy pod nosem, przechodząc przez hol.

CHESTER’S POV:

Z trudem dotrzymuję mu kroku, bo straciłem przytomność w windzie numer trzy tego pieprzonego hotelu i już jej nie odzyskałem. 

Rzucam mu spojrzenie z ukosa. Grzeczny i chłodny, czyli zwyczajny Shinoda.
W głowie mam mętlik. Podchodzi do mnie powoli. Pewny siebie, seksowny, z płonącymi oczami, a moje serce zaczyna bić w szaleńczym tempie. Krew szybciej krąży w całym moim ciele. Podniecenie, gęste i gorące, wlewa się do mojego podbrzusza. Staje naprzeciw mnie i patrzy mi w oczy. Jest tak nieziemsko seksowny.  – Zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo cię teraz pragnę? – szepcze.

Oddycham płytko i nierówno. Nie mogę oderwać od niego wzroku. Podnosi dłoń i delikatnie przesuwa palcem po moim policzku. – Zdajesz sobie sprawę z tego, co z tobą zrobię? –dodaje, głaszcząc moją brodę.
Mięśnie w najintymniejszych częściach mnie kurczą się w cudowny sposób. Ból jest tak słodki i ostry, że chcę zamknąć oczy, ale jestem zahipnotyzowany spojrzeniem jego czarnych oczu, wpatrujących się płomiennie w moje. Pochyla się i całuje mnie. Jego usta są pożądliwe i natarczywe, dopasowują się do moich. Zaczyna mi rozpinać koszulę, składając niedbałe pocałunki na mojej brodzie i w kącikach ust. Powoli zdejmuje ją ze mnie i opuszcza na podłogę. Odsuwa się i przygląda mi się uważnie.

Zrobię dla niego wszystko.

Znów jęczę w jego usta. Ledwie powstrzymuję rozpustne odczucia, a może to hormony szaleją w moim ciele. Tak bardzo go pragnę. Chwytam go za ramię i czuję twardy biceps. Niepewnie podnoszę ręce do jego twarzy i wsuwam palce we włosy. Są takie miękkie i niesforne. Popycha mnie w stronę łóżka, aż czuję je za kolanami. Myślałem, że pchnie mnie na nie, ale nic z tych rzeczy. Wypuszcza mnie z objęć i nagle pada na kolana. Widzieć go na kolanach przede mną, czuć jego usta na skórze, to takie nieoczekiwane i... podniecające. Moje dłonie pozostają w jego włosach, ciągnę za nie lekko i próbuję uciszyć zbyt głośny oddech. Mike rzuca mi spojrzenie spod niewiarygodnie długich rzęs, a jego oczy mają odcień rozpalonej, przydymionej czerni. Sięga do góry i rozpina guzik w moich dżinsach, by po chwili szybkim ruchem rozsunąć zamek. Nie spuszcza wzroku z moich oczu, jego ręce podążają w kierunku talii, muskając skórę, a potem przesuwają się do tyłu. Zsuwają się po pośladkach aż do ud, zdejmując ze mnie dżinsy. Jest agresywny i perwersyjny, ale nie jestem w stanie odwrócić wzroku.

Zatrzymuje się i oblizuje wargi, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
-Zrobię z Tobą wszystko, Bennington. Wszystko. Ostatni raz.

Nie wiedziałem, że tak będzie... nie miałem pojęcia, że to się okaże takie wspaniałe. Moje myśli znikają i pozostaje tylko doznanie... tylko on... tylko ja...

Leżę pod nim przygwożdżony, bezsilny. –Jesteś mój – szepcze. – Tylko mój. Nie zapomnij o tym. – Jego głos jest odurzający, słowa upojnie uwodzicielskie.

__________________________________________________________
W następnym rozwiązanie wszystkiego. Mało komentujecie, piszcie co myślicie. 

poniedziałek, 21 stycznia 2013


ROZDZIAL # 4

CHESTER’S POV:
____________________________________________________________________

Nie znajdę go. Nie znajdę go kurwa w ten sposób.  Pierwsza w nocy. Poddaję się.

Wybieram nieduży bar pod hotelem gdzieś w centrum i wchodzę pomyśleć co dalej. Siadam w jego najdalszym końcu, zamawiam dziesięć kolejek.

Pierwszy kieliszek. Co ja tu robię?
Odpowiedź jest prosta, ale za razem budząca milion kolejnych pytań. Jestem tu po to by odnaleźć mojego przyjaciela. Kogoś kto jest nieodłącznym elementem mojego świata. Tylko właściwie nie wiem, czemu go szukam. Zostawił mnie, nas wszystkich. Może on naprawdę nie chce nas znać? Może odpoczywa? W sumie… Nie, to chyba nie to. On nie odpoczywa dłużej niż dwa dni, a i tak zawsze musi się ze mną spotkać. Tak przynajmniej było kiedyś.

Drugi kieliszek. Szukam przyczyn.
Może przyczyną była Anna? Tak się przecież zdarza, prawda? Oni też są tylko ludźmi, choć mimo że według mnie byli prawie idealnym małżeństwem, coś mogło pójść nie tak. Zostawił ją, potem ona do niego wróciła? Nie, to się kupy nie trzyma. Przecież tak wiele o nim wiem, a teraz okazuje się jakby nic.

Trzeci kieliszek. Przypominam sobie nasz początek.
Może chodzi o to „prawie”? Może to wszystko… przeze mnie? Przez to co zrobiliśmy? To co się stało na trasie? Wtedy w tym autobusie? Przy tej ścianie? Czy to w ogóle możliwe? Przecież… To nic nie znaczyło. To był tylko chwilowy poryw.. Dobry pytanie, czego?
Mimo wszystko, dokładnie pamiętam ten dzień. Mike był tak piękny. Nie mogłem się powstrzymać. Wtedy, te dobre pół roku temu ten pocałunek był niczym. Nie zrobiłem tego z zamiarem okazania mu jakichś wyższych uczuć. Wręcz przeciwnie. Ten akt był pochlebstwem dla wszelkiej przyziemności i hedonizmu. Zrobiłem to dla mojej własnej przyjemności. Chciałem spróbować, nie bardzo zastanawiałem się jakie to będzie miało skutki. A że padło akurat na niego to zupełnie inna sprawa. Chciałem akurat jego.

Czwarty kieliszek. Po nitce do kłębka.
Od tamtego czasu był jakiś inny. Zniknął smutny i zmartwiony Mike. A przynajmniej w mojej obecności. W pracy był taki szczęśliwy. Nie potrafił nic napisać. To oczywiste, że był bardzo szczęśliwy. Wtedy jego teksty nie miały tej głębi, cieszył się muzyką, ale nie zwracał uwagi na tekst. Zbliżyliśmy się do siebie. Od tamtego czasu zawsze braliśmy wspólny pokój w hotelach, rozmawialiśmy do późna, po prostu byliśmy ze sobą. I dobrze mi z tym było. Był dla mnie więcej niż ważny. Do tego stopnia, że zacząłem podejrzewać się o… sami wiecie co.

Piąty kieliszek. Postanowiłem to sprawdzić.
Czy aby na pewno? Czy podniecają mnie faceci? Sprawdzanie tego było gwoździem do trumny. Po którymś koncercie. U nas w pokoju. Przyprowadziłem tam pewnego faceta, o którym lepiej mówił nie będę. Lepiej żeby nikt o tym nie wiedział. No i sprawdzałem. Tylko, że tym samym zrujnowałem wszystko, bo akurat w tym pieprzonym momencie do pokoju wszedł Mike. Ach, wszedł to za dużo powiedziane. Kiedy nas zobaczył odwrócił się na pięcie i wybiegł. Szukałem go bezskutecznie całą noc. Wrócił rano, ale to już nie był mój Mike.

Szósty kieliszek. Już wszystko rozumiem.
Wszystko się spieprzyło i to przez moją głupotę. Ale wniosek z tego co zrobiłem był oczywisty. Nie, nie pociąga mnie żaden inny facet. I żeby sobie to uświadomić zrobiłem taki cyrk. Boże, Chester Ty debilu! Już wszystko rozumiem. Dla niego to miało znaczenie. Musiało mieć. Byłem idiotą, że nie zauważyłem tego wcześniej. To teraz takie… oczywiste? O ironio. Musiałem przejechać setki mil, usiąść w jakimś pieprzonym barze, wypić pół litra wódki, żeby sobie to uświadomić. Ilość rewelacji przyprawia mnie o zawroty głowy.

Siódmy kieliszek. Boże, ON TU JEST!
Zwariowałem? Mam majaki? On tu jest! Siedzi tam, na drugim końcu baru! Alkohol szumi mi w głowie, ale jestem pewien, że to on! Zrywam się ze swojego miejsca i chwiejnym krokiem zmierzam w jego kierunku. Przysiadam się, ale w pierwszej chwili chyba mnie nie rozpoznaje. Chowa twarz w dłoniach i mamrocze pod nosem coś w stylu: „ja chyba kurwa oszalałem, znowu go widzę”. Chwytam go za ramiona i lekko potrząsam.
-Mike, Mikey, jestem tu! Mike… -boże, co ja mam mu powiedzieć? Patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi oczami i widzę w nich dwie rzeczy. Widzę siebie, ale w otoczeniu wielkiego bólu. Wpatruję się w ten bezkres i już wiem, że gdybym spojrzał wcześniej wszystko bym zauważył. Każde najmniejsze nawet uczucie miał zapisane w tych pięknych, smutnych oczach. Niczego nie był w stanie przede mną ukryć. To po prostu ja, umyślnie niczego nie zauważałem. Do momentu kiedy zaprowadziło mnie to właśnie do sytuacji w której się teraz znajduję. Bałem się tego, że mógłbym obdarzyć miłością mężczyznę.

Ósmy kieliszek. Raz kozie śmierć.
-Mike proszę Cię, wysłuchaj mnie. Ja wiem, że wszystko spieprzyłem, wiem że zrobiłem Ci krzywdę. Mike, czemu mi nie powiedziałeś? Ja Cię… -przerywa mi jego zimne spojrzenie i ostry ton. Krzyczy, że nie wierzy, że ja wiem co źle zrobiłem. Że dla mnie nic i nikt się nie liczy. Bo całuję się z nim, pieprze z żoną i jeszcze do tego w hotelowych pokojach upewniam się co do mojej seksualności. Ma racje, a ja prawie zapadam się pod ziemie ze wstydu.
-MIKE! Zrozum mnie! Przecież… przecież Ty wiesz, jak ciężko jest pogodzić się z tym faktem. To co się miedzy nami stało… To było dla mnie za dużo. Nie mogłem tak po prostu… Z resztą, nie ważne. Rezygnuję. Nienawidzę tego jak łatwo się poddaję, ale mam wrażenie, że moje słowa zupełnie do niego nie docierają. Patrzy na mnie tylko tym wściekłym wzrokiem, jak wtedy gdy dotknąłem go gdy oglądał zdjęcia. Spuszczam wzrok, czekam na to co on z tym wszystkim i ze mną zrobi.

Barman serwuje kolejną kolejkę. Dziewiąty kieliszek ledwo przechodzi mi przez gardło. Jestem pijany. Bez wątpienia też, wyglądam tragicznie. Patrzę na swoje odbicie w lustrze za barem i widzę jedno wielkie nieszczęście w cieniu kogoś… zabójczo pięknego. Dłoń tego kogoś niebezpiecznie zbliża się do mojej. Już prawie czuję jej ciepło. Spazmatyczny dreszcz wstrząsa całym moim ciałem. Podświadomie, od tak dawna tego pragnąłem. Zostaję zamknięty w silnym uścisku mojego przyjaciela. Choć czy ja w ogóle mogę go tak nazwać? Nim zdążyłem nacieszyć się tą chwilą, kiedy mam go obok siebie, kiedy mogę wtulić się w niego i bez obaw zamknąć oczy, łapie moją rękę i cięgnie w stronę wyjścia. Wypijam jeszcze tylko dziesiątą kolejkę. 

sobota, 12 stycznia 2013


ROZDZIAL #3


MIKE’S POV
____________________________________________________

Cholera. To był bardzo zły pomysł. Ale ok. Brnę w to bagno dalej.

Anna właśnie woła mnie z salonu. Za pewne z kolejnymi wyrzutami. Potrzebuje mnie już siódmy raz w ciągu ostatnich piętnastu minut. Jak ja mam kurwa pracować? Muszę coś napisać, bo wykończę się sam ze sobą, jeśli nie przeleję tego wszystkiego na papier. I to jeszcze tak, żeby wyrazić co czuję, a żeby nie zorientował się w tym cały świat. To jest problem. Tabula rasa, a ona jeszcze śmie mi przeszkadzać. Moja irytacja sięga szczytu.

In the chill of the night,
I can feel my heart racing,
As I run towards the light,
that seems so far away,
Wondering forever, in the darkest of shadows,
Wondering if I will ever see you again…


Mistrz chaosu i hipokryzji. Ja, Mike Shinoda.

Kolejna noc, czuję, że muszę wyjść. Nie pozwolę Annie dzisiaj przyjść do łóżka, przytulić mnie i żyć jak gdyby nigdy nic. Wychodzę, nie zniosę dziś dalszych myśli o nim i momentu kiedy zasypiając, resztkami sił będę powstrzymywał się przed przypadkowym powiedzeniem do mojej żony „Chester” Już nigdy nie będzie „jak gdyby nigdy nic” bo nastało to „coś”. Dziś robię coś, czego nigdy nie spodziewałem się, że zrobię. Potrzebuję wiedzieć. Kim jestem?

Włócząc się, docieram do centrum. Zmierzam w kierunku lokalu pod krzykliwymi neonami. Nie jest to jednak zwykły bar. Rozglądam się i naciągam ciasno kaptur na głowę. Jeśli ktoś mnie obserwuje, będę skończony. Czym prędzej tym lepiej, przemykam zaułkiem i już jestem w drzwiach. Melina, na dymie papierosowym powiesiłby tu siekierę. Ciemne pomieszczenia, rozświetlane gdzieniegdzie tylko przytłumionym czerwonym światłem. Nieco obskurnie, tego się można było spodziewać. Muzyka. Uderzająca prymitywnością. Co ja tu robie? Idę korytarzem mijając różnych mężczyzn. Przebrani. Eleganccy. Metroseksualni. I typowi macho też. I tacy jak ja też. Ukrywający się, niepewni. Patrzą na mnie jak na zwierzynę, a ja sam czuję się jak w paszczy lwa. Jak zagubione dziecko, w świecie dla bardziej dorosłych niż jestem i kiedykolwiek będę. Chwytam przypadkowe krzesło i siadam pod ścianą. Obok mnie jakiś młody chłopaczek, bardzo pewny siebie. Zagaduje mnie, ale nie rozpoznaje. Wlepiam wzrok w tańczącego na scenie mężczyznę. Jego wytatuowane plecy przyprawiają mnie nieomal o zawał serca. Robi mi się gorąco, nie mogę oddychać. Chłopak koło mnie zamyka oczy i bełkocze coś pod nosem. Pomieszczenie wypełniają ciężkie oddechy tuzina, może więcej facetów. Wściekłość ściska mi gardło. Kim ja jestem? Co tu robię? Po jasną cholerę tu przyszedłem?! Wszystko kurwa nie tak. Jak jakiś pieprzony pedał. Siedzą tu wkoło mnie i robią te wszystkie rzeczy, a mnie dopada tak straszliwe obrzydzenie.  Odrzucają mnie. Nie jestem żadnym pieprzonym pedałem! Zrywam się z krzesła i prawie biegiem opuszczam to koszmarne miejsce.

Nie wiem co mnie podkusiło, żeby tam wejść. Czego ja się kurwa spodziewałem?! Jestem totalnie roztrzęsiony. Nie potrafię skupić myśli, pieprze bez sensu. Spacer żywego trupa. Szaleńcy?

Przeraża mnie myśl o tym, że mógłbym być taki jak oni. Siedzieć tam dalej i… i… o mój Boże! Ukrywam twarz w dłoniach, jakby to co najmniej miało mi pomóc. Przecież to niemożliwe. Nie mogę taki być. Będę nikim! Nie, nie będę… Kurwa, czy ja sobie czasem nie zaprzeczam? Jak to nie będę, skoro w kółko o nim myślę? Wiecznie, zawsze i wszędzie ten pieprzony Bennington! Moja paranoja jest wprost niezmierzona. W czym będę inny niż oni, skoro go kocham?

Tak kocham. A przynajmniej tak mi się wydaje. Od jakiegoś czasu nie bronię się przed tym stwierdzeniem, a bardziej boję się samych konsekwencji. Przecież on „jest normalny”. Na pewno nie ma takich uczuć względem mnie, jakie ja mam dla niego. Jestem gejem? Tak trzeba nazwać to, że czuję coś niepojętego do jednego jedynego faceta na świecie?  Nie jestem w stanie się z tym pogodzić. Może moim przeznaczeniem jest samotność. Może skrzywdzę tym siebie, ale przynajmniej nikogo innego.

Tym razem normalny, cywilizowany bar. Zapijam moje rozgoryczenie i żal. Wznoszę toast za moją głupotę. Czekając nie wiadomo na co. 

niedziela, 6 stycznia 2013


ROZDZIAL #2

MIKE’S POV:
_____________________________________________________________

To pierwsza noc od dawna którą spędzę normalnie, we własnym łóżku. Dom. Rodzinny dom. To chyba dla mnie jakiś rodzaj ulgi w tym momencie. Trafiłem w końcu po tej mojej szaleńczej tułaczce do domu ojca. Jak syn marnotrawny, który spieprzył sobie życie i wraca po pocieszenie. On o niczym nie wie, nic poza tym, że chciałbym tu przez troche pomieszkać mu nie powiedziałem. Zapytałem jeszcze czy przyjazd Anny i dzieci nie będzie problemem. Ku mojemu zdziwieniu, zgodził się i jeszcze był z tego powodu szczęśliwy. Niewiarygodne. Gdyby tylko wiedział co narobiłem…

Tego samego dnia wraca moja żona. Moja żona. Miłość to jednak naprawdę potężne i przedziwne uczucie. Gdyby to ona mnie wtedy zostawiła, tak jak ja ją, nigdy bym jej tego nie wybaczył. Nigdy bym nie wrócił. Obawiałbym się że to się powtórzy. Ale ona mnie kocha. Nie przewiduje, ale ja wiem, że chyba byłbym zdolny zrobić to jeszcze raz. Jestem pieprzonym egoistą. Ale ona kocha. I wróci do mnie razem z dziećmi.

Widzę jej samochód zatrzymujący się właśnie na podjeździe. Wybiega z niego Otis, rzuca się dziadkowi na szyję. Ona spokojnie podchodzi do mnie wciąż patrząc mi w oczy, szukając jakiejś wskazówki co do mojego nastawienia. Wiem, że o nic nie zapyta. Zna mnie. Nie zapyta póki sam jej nie powiem. Uśmiecham się, mimo wszystko tęskniłem za nią. Mój ojciec z dziećmi zostają przed domem, a my udajemy się do środka. Gdy tylko drzwi się za nami zamykają Anna postanawia dać upust swojej tęsknocie. Czy jakkolwiek by to nazwać. Zaskakuje mnie kiedy przypiera mnie do ściany i całuje. Przypomina mi wszystko. Wszystko co spotkało mnie właśnie w takich okolicznościach. Przyparty do ściany, całowany przez ukochaną osobę. Kiedy to robi zupełnie się nie bronię. I to bynajmniej nie dlatego, że to ona sprawia mi taką przyjemność. Myśli od których tak bardzo uciekałem powracają teraz z niesamowitą siłą. Oddaje się im zupełnie. Wyobraźnia pozwala mi czuć usta Chestera. Od tej ściany do mojego łóżka droga niedaleka. Zasypiam ściskając ją w ramionach, starając się nie nazywać jej imieniem mojego przyjaciela.



Zszokowany i przerażony tym co właśnie zobaczyłem, zatrzaskuję za sobą drzwi hotelowego pokoju i wszystkie kolejne napotkane po drodze.  Wybiegam na zatłoczoną ulicę gdzieś w samym sercu polskiej stolicy, na warszawskim Śródmieściu. Nie chciałem niszczyć nikogo, ani niczego. Chciałem po prostu wymknąć się tylnymi drzwiami, nie powodując żadnego zamieszania ani konsekwencji. Uciec. I zatrzymać się dopiero na Grenlandii.

Nie znam tego miasta zupełnie. Ale to żadna przeszkoda. Po prostu biegnę przed siebie, półprzytomny, co rusz potykając się wpadam na zbulwersowanych przechodniów. Oni o niczym nie mają pojęcia, nic o mnie nie wiedzą. Wykrzykują tylko coś pod moim adresem, zgaduję, że przekleństwa.

Oślepiające światła miasta,
każdy dźwięk,
zapach tego bruneta który przed chwilą mnie minął…
i kolor oczu tej kobiety z dzieckiem, wszystko to doprowadza mnie do obłędu.
Absolutnie wszystko przypomina mi tę jedną, jedyną osobę. Uciekam, więc jestem. A raczej uciekam, więc przy odrobinie szczęścia nadal będę.

Wszystko do mnie wraca. Czuję dwa razy mocniej niż zawsze. Każde wspomnienie. Każda tragedia i wszystko to co wywołało uśmiech na mojej twarzy w ciągu ostatnich trzech tygodni. Tej nocy świat o mnie zapomniał. Natłok myśli staje się wręcz nie do zniesienia. Mam ochotę krzyczeć, ale głos więźnie mi w gardle, a w oczach najpewniej maluje się ból i desperacja. Naprawdę, godne pożałowania Shinoda.

Po jakimś, nie wiem jak długim- „jakimś” czasie opadam z sił, nie chcę już dalej biec, ale wciąż się nie zatrzymuję. Dostrzegam rzekę. Zbiegam błoniami, przedzieram się przez zarośla, potem padam twarzą na piach. Najboleśniejszy upadek to ten kiedy potykamy się o własne nogi. Żadnej ulgi. Wściekłość wyciska mi łzy, wciskam pięści pod siebie i wyję… żałośnie, czując niemal fizyczny ból. Już się nie kontroluję. Wszystkim rządzą emocje. Moje serce prawdopodobnie w tym momencie pęka i rozpada się na miliony maleńkich kawałeczków, z których każdy jest jak żyletka która tnie mnie od środka. Nie wiem jak długo tak leżę, ukojenie i spokój długo nie nadchodzą. W głowie kłębią mi się niezliczone myśli, ale wszystkie naznaczone wspólnym mianownikiem. Dlaczego? Do kurwy nędzy, DLACZEGO?

Gdy mój szloch cichnie, jest na pewno grubo po północy. Zrzucam buty i po kostki brodzę w wodzie. Pomimo iż jest środek czerwca, jest cholernie zimna. Czy w tej pieprzonej Europie nie mają czegokolwiek co byłoby ciepłe? Zastanawiam się i sam do siebie śmieję się, że w takim momencie zwracam uwagę na tak nieistotny szczegół.  Mimo wszystko, przynosi mi ona jakiś rodzaj ulgi. Przysiadam na brzegu, grzebiąc patykiem w wodzie myślę gdzie spędzę dzisiejszą noc. Powrót do pokoju jest absolutnie wykluczony. Witaj czerwony moście.

Słyszę za sobą miły, czuły głos i podniecony śmiech. Kiedy się odwracam, gdzieś pośród ciemności mogę dostrzec dwie obejmujące się sylwetki. Ściszają głos i szepczą coś sobie na ucho. Trwają w ciasnym uścisku, skradają się do swoich ust. Mój świat wali się w gruzy pod tak prozaicznym widokiem.

Mówią, że człowiek rozsądny dostosowuje się do świata, nierozsądny próbuje dostosować cały świat do siebie.

Niechybnie, byłem tym drugim.

Byłem idiotą myśląc, że to może mieć sens, że coś takiego jak to co mnie spotkało może mieć choćby najmniejszy cień szansy na przetrwanie. Pamiętam te słowa, jakby wypowiedziane przed chwilą, z taką miłością… W których szczerość tak bardzo pragnąłem wierzyć „jesteś dla mnie wszystkim”. Jeszcze dokładniej pamiętam kiedy odpowiadałem, że jestem niczym bez Ciebie.  Niczym.
Bo prawdą jest, że nie chciałem niczego ponad tą miłość.

Kolejna już noc kiedy budzę się z krzykiem. 

CHESTER’S POV
______________________________________________________

-Wiedziałaś o tym?! I nic mi kurwa nie powiedziałaś!? Dokąd ona pojechała!? –krzyczałem na nią jak chyba jeszcze nigdy przedtem. Nie mogłem nad sobą zapanować. Jeśli to co Tyler powiedział to prawda to oznacza, że Anna też wyjechała! I to w dodatku pewnie do Mike’a. Nie jestem głupi. Ona musiała wiedzieć, przecież była jej przyjaciółką. –Gdzie!?

Milczała, ze wzrokiem wbitym prosto we mnie. Doprowadzała mnie w tym momencie do furii. Jak mogła mi nic nie powiedzieć widząc jak go bezustannie szukam i jak mnie cholernie boli ta sytuacja. –Czy ty kurwa masz przyjemność z tego jak patrzysz na to jak się męczę?! Dlaczego mi to zrobiłaś?! –wciąż milczenie.

Łapię co mam pod ręką i rzucam po całej kuchni. Pobojowisko, a ona kuli się w kącie. Co we mnie wstąpiło? Powtarza krzycząc: do domu, pojechali do domu! To mi wystarcza. Wsiadam w samochód i jadę nie wiem dokąd. Za miastem uświadamiam sobie, że… Faktycznie nie wiem gdzie jadę, poza tym, że do rodzinnego miasta Mike’a. Nie miałem pojęcia gdzie mieszka, nigdy u niego nie byłem. Może nie było okazji. Może nie chciałem.

Stan w jakim byłem, był co najmniej dziwny. Jechałem i nie myślałem o niczym. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Zupełna pustka, choć tyle było do przemyślenia. Po co ja tam jadę? Co powiem jak go znajdę? Moje planowanie zawsze sprowadza się do tego, że wszystko robię dokładnie odwrotnie niż miałem, to też tym razem postanowiłem oszczędzić sobie zbędnych mąk i zaryzykować spontaniczność.


niedziela, 30 grudnia 2012


ROZDZIAL #1.

Ok, jestem idiotą. Ale to, że nie odebrał zabolało mnie jak nic od bardzo dawna. Szczególnie, że od dawna w ogóle nic nie czułem. A chciałem się tylko pożegnać. Choć nie wiem, co miałbym mu powiedzieć.

Jednak jadę do domu. Nie mogę zostawić ich tak bez słowa. Stojąc na progu, nie umiem opisać tego co czuję. Gdy wchodzę i widzę ją skuloną na kanapie w salonie czekającą na mnie choć jest 4 rano, nieopisany żal ściska mi gardło i serce. Płakała. Kiedy zauważa torbę przewieszoną przez moje ramię i w pośpiechu zabraną ze studia gitarę, którą bardzo dawno temu dostałem od Chestera na urodziny już chyba wie po co przyszedłem. Podchodzi do mnie i ujmuje moją twarz w dłonie. Oczy jej się szklą i nawet nie próbuje tego ukryć, patrzy na mnie tymi wielkimi hipnotyzującymi oczami, ale nie widzę w nich ani cienia oskarżeń. Tego też nie potrafię zrozumieć. Całuję ją chyba po raz ostatni w życiu. Zabijam tym aktem moje poczucie winy, jestem cholernym egoistą.

Zaglądam jeszcze do dzieci. Je również całuję na pożegnanie. Zabieram pojedyncze rzeczy i odchodzę. Tak po prostu. Oglądając się za siebie widzę cień który pozostał po osobie która kocha mnie najbardziej na świecie. Kocha do tego stopnia, że pozwala mi odejść.

O 7.00 podjeżdżam i po raz ostatni patrzę na dom Benningtona. Światło w kuchni jest zapalone, a on prawdopodobnie już nie śpi. Dostrzegam jego sylwetkę kiedy siada przy kuchennym stole. Przez chwilę mogę przysiąc, że patrzy w moją stronę, jednak doskonale wiem, że nie ma szans mnie zobaczyć. Mało tego. Wiem, że nigdy nie dowie się, że byłem tu tego ranka. Ostatni raz spoglądam w to przeklęte okno i omiatam spojrzeniem tą… piękną istotę. Chwyta za telefon, dzwoni gdzieś. Po chwili telefon wibruje w mojej kieszeni. Ignoruje dźwięk z pełną premedytacją. Gdybym odebrał, nie byłbym w stanie wyjechać. Widzę go jak podchodzi do okna. Wydaje się zmartwiony.

W tym momencie odjeżdżam z piskiem opon.



CHESTER’S POV
_______________________________________________________

Nie ma go. Zniknął. Bez słowa. W dodatku. Nie wiem dlaczego.

Czemu nam to zrobił? Czemu zostawił Annę? Czemu zostawił dzieci? CZEMU ZOSTAWIŁ MNIE?! Jestem skołowany. Mój przyjaciel, moje wsparcie, mój niemalże brat, odszedł bez słowa wyjaśnienia. Dzwonił do mnie w noc której zniknął. Nie odebrałem, bo byłem zbyt zajęty Talindą. Może chciał mi coś powiedzieć, może gdybym odebrał to by coś zmieniło. Może by tu ze mną był.
Siedzimy całą piątką przy studyjnym stole w oczekiwaniu na Rick'a. Wszyscy milczą, a mi tak strasznie ciąży ta cisza.
-Błagam Was zróbmy coś! Nie siedźmy tu tak z założonymi rękoma. Może mu się coś stało! Na pewno nas potrzebuje.- wykrzykuję sam nie wiem do kogo, bo wszyscy jak siedzieli tak siedzą dalej. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Myślą. Albo udają. A mnie z każdą chwilą nawiedzają coraz czarniejsze scenariusze. Kiedy nie było go dzień, dwa, byłem w stanie uwierzyć, że po prostu chce odpocząć po trasie, pobyć sam z rodziną, odciąć się od pracy. Ale spędzaliśmy ze sobą 90% dni w roku, nawet jeśli byliśmy w domu nie potrafiliśmy długo bez siebie wytrzymać. Relacja pomiędzy nami dwoma była o wiele głębsza niż z resztą chłopaków.

A teraz go nie ma. To jakby ktoś zabrał mi część mnie. Nie pamiętam tygodnia kiedy bym go nie widział. Zupełnie nie radzę sobie z tym stanem rzeczy. Nie ma go już siódmy dzień. I nie zamierzam czekać kolejnych siedem żeby zacząć cokolwiek robić.

W tym samym czasie do biura wpada Rubin. Ściślej: bardzo wściekły Rubin. Miota się po pokoju jak szalony, wścieka się, że „ten dzieciak Shinoda znów wszystko rozpieprza, a my mamy nowy materiał do nagrania.” Wzbiera we mnie złość, kątem oka widzę jak całe towarzystwo wlepia swój wzrok we mnie czekając jakiejś reakcji. Pierwszy wyłamuje się Brad. Zrywam się równo z nim, a wraz ze mną reszta chłopaków. Odciągają mnie kiedy mierzę producenta wzrokiem zdolnym mordować, uspokajają mnie, oczywiście bezskutecznie. Wychodzę, bo sam nad sobą nie panuję, a problemy w postaci pobicia Rick'a, w tym momencie są mi zupełnie zbędne. Myślę co dalej. Gorączkowo zastanawiam się gdzie on może być.

Godzinę później stoję pod drzwiami jego domu, mam nadzieję spotkać w nim Annę. Od progu, jak nigdy, nikt mnie nie wita. Zawsze gdy przychodziłem mały Otis rzucał mi się na szyję z wyznaniami, że jestem jego ukochanym wujkiem. Dziś, nic podobnego nie ma miejsca. Smutek tego domu bije zewsząd. Tak jak się spodziewałem, znajduję jego żonę w salonie, skuloną, zawiniętą w koc, przed telewizorem, z pustym wzrokiem. Nastrój jest zgodny z moim.
-Kiedy? Co powiedział? Gdzie pojechał? Anno, proszę… -niemalże ją błagałem. Padłem na kolana przy miejscu w którym siedziała i prawie się rozpłakałem. Spojrzała na mnie tymi swoimi oczami, nad którymi Shinoda zawsze się tak rozpływał. Mówił, że to one go uwiodły. To wspomnienie kłuje mnie gdzieś po lewej stronie piersi. Ale ona nie wie. Przecząco kręci głową i daje mi do zrozumienia, że nie wie nic. Przytula mnie, ale łez jej już brakuje. W tym właśnie momencie uświadamiam sobie, że za wszelką ceną musze go odnaleźć. Choćby miała to być ostatnia rzecz jaką zrobię. Muszę wiedzieć dlaczego to zrobił.



MIKE’S POV
_______________________________________________________

11 dni. 11 dni błąkania się po Stanach. Zatoczyłem koło. Wygląda na to, że boję się oddalić tak bardzo jak to planowałem. Jadę do Vegas. Tą noc spędzę w jakimś klubie, bo znów jak bumerang powracają do mnie TE myśli.

Szczerze powiedziawszy, odkąd wyjechałem popisuję się coraz to większą głupotą. Szkoda opowiadać o tym co robiłem będąc w San Francisco, Sacramento, Phoenix i tym podobnym. Do ekscesów jakich się dopuszczałem, aż wstyd się przyznać. Lepiej by było, gdyby nikt się nigdy o tym nie dowiedział. A najlepiej, żeby to się nigdy nie stało. Przeraża mnie to, że wszystko tak łatwo zostawiłem, nie licząc się z niczyimi uczuciami. Bycie w trasie sprzyja myśleniu, ale mnie najwyraźniej odmóżdża. Jedynym o kim byłem w stanie myśleć był on. Bennington. Tak Chester, to wszystko przez Ciebie. A tą myśl musiałem skutecznie zagłuszyć.

Rzucam się w wir tego, czego próbowałem i w Europie i w Los Angeles. Choć nigdy nie przynosiło oczekiwanego skutku. Wchodzę do pierwszego lepszego klubu i zabawa się zaczyna. Siadam przy barze, piję jednego drinka za drugim. Niezbyt martwię się tym czy zostanę rozpoznany, czy i co napiszą o mnie gazety następnego ranka. Alkohol szumi mi w głowie. Ruszam na parkiet, tańczę z przypadkową dziewczyną jakich tu pełno. Nikt nadzwyczajny, ale na chwile pozwala mi zapomnieć. Doskonale wie co robi, a ja usilnie wypieram się wszelkich wyrzutów sumienia. Całuje mnie i jakoś specjalnie się nie bronię. Poddaję się wszystkiemu jak bezwolna, bierna marionetka w rękach losu. Co gorsza, zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę. Buduję mur, który odseparuje ode mnie, od moich myśli, od mojego serca, pieprzonego Benningtona.

Cegiełka po cegiełce. A tu nagle bum. Wszystko się rozpada, gdy moja chora wyobraźnia podsuwa mi jego obraz gdzieś pośród tańczących na parkiecie. Ponad ramieniem mojej partnerki dostrzegam chłopaka wyglądającego dokładnie tak jak Ches, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go w progu studia. Blondyn, w luźnych za dużych spodniach i w niedbale naciągniętej koszulce na chude, ale dość muskularne ciało. Znów wszystko do mnie wraca. Odpycham dziewczynę i ślepo zmierzam w jego kierunku, aczkolwiek bez pomysłu co z tym zrobić. Blondyn… O dziwo tańczy z chłopakiem. Ze zdumienia przecieram oczy, jestem przekonany, że to moja pieprzona wyobraźnia płata mi aż takie figle. Rezygnuję z jakiegokolwiek działania, po prostu się gapie, a myśli szaleją w mojej głowie. Po raz pierwszy chyba pozwalam sobie na takie fantazje. Patrzę na nich i widzę kogo innego. Siebie i Chazz’a. W tym samym miejscu, w tych samych okolicznościach. Dotykam go. Piosenka brzmiąca w tle automatycznie staje się najpiękniejszą na świecie i nie ważne, że nigdy nie pałałem miłością do klubowych rytmów. Wszystko jest idealne, tak jak idealny jest on. Pogrążam się coraz bardziej. Nie wytrzymuję widoku całujących się. To zbyt bardzo godzi w moją i tak zrujnowaną psychikę. „Jak by to było, gdybyśmy to byli My?”

Kiedy trzeźwieję, wracam do względnej normalności i wyjeżdżam z tego przeklętego miasta. 

-„Anno, proszę Cię, przyjedź do mnie z dziećmi do mojego ojca, do Agoura Hills. Proszę, o nic nie pytaj.”  Wydawało mi się, że rozstaniem przekreślę wszystko. Paradoksalnie to wszystko co było dobre, coś co utrzymywało mnie we względnych ryzach nie pozwalając zapędzić się dziko w myśl o Chesterze. Zachowując pozory, zachowywałem też rozum. A teraz? Odkąd wyjechałem i włóczyłem się po tych pieprzonych stanach zrozumiałem, że zamiast skreślać rodzinę powinienem skreślić jego. To on był źródłem całej mojej paranoi i tylko i wyłącznie od niego musiałem się uwolnić. No bo przecież jeśli już nigdy go nie spotkam, nigdy nie zobaczę… Przecież kiedyś zapomnę. Zapomnę ton jego głosu, ciepło oczu, smak ust. Zapomnę to wszystko i będę normalny. Plan idealny?


CHESTER’S POV:
________________________________________________________
17 dzień. Szukałem go już chyba wszędzie. Obdzwoniłem chyba wszystkich znajomych w promieniu 1000km. I nic. Nikt go rzekomo nie widział, z nikim się nie kontaktował. Nikt nie wie gdzie jest mój Mikey.

Wszystko dla mnie straciło sens. Choć żyję i zachowuję się normalnie, serca chyba już nie mam. Wciąż o nim myślę. Niebezpiecznie bardzo uświadamiam sobie, jak bliski by mi ten człowiek i jak bardzo nie potrafię bez niego żyć. Żyć. Życie życiem. Życie to tylko podstawowe czynności. Ja nie potrafię być szczęśliwy. Nie, gdy nie ma go przy mnie. Tęsknie za nim. W tej chwili także. Tej tęsknoty nie da się z niczym porównać.  

Odkąd go nie ma, noc w noc nawiedza mnie jeden sen. Cały czas jedna jedyna pieprzona sytuacja.

To było chyba dzień przed którymś koncertem w Europie w zeszłym roku. Już tak długo byliśmy w trasie… Kolejny dzień, kolejna noc na tyłach autokaru, kiedy tym czasem nasi przyjaciele bawili się w klubach czy Bóg jeden wie gdzie. Wtedy zacząłem zauważać jak bardzo się zmienia. No bo proszę Was. Mike Shinoda na pryczy. Z laptopem. W słuchawkach. Zamiast się bawić? Nie uwierzyłbym. Gdybym nie był tam wtedy z nim.  Izolował się od wszystkich, a ja nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Przecież to on, zawsze pierwszy był do zabawy. To on bawił całe towarzystwo. To jemu nigdy uśmiech nie schodził z twarzy. To on zawsze pił najwięcej i to on przyprowadzał masę dziewczyn zapatrzonych w niego jak w obrazek. Mimo wszystko, zawsze to rozgraniczał, tak jak ja nigdy nie potrafiłem.

Wtedy siedziałem na swojej pryczy i patrzyłem na niego. Myślałem o tym wszystkim. Wtedy również chyba po raz pierwszy widziałem go tak naprawdę. Widziałem go tak dokładnie. Artystę. Muzyka. Męża. Ojca. Mojego przyjaciela. Kogoś absolutnie pięknego.

Wiedziałem, że nie pracuje. Przeglądał zdjęcia zebrane w jego laptopie. Przez większość czasu był zupełnie markotny. Smutny. Nie wiedziałem dlaczego. Delikatny uśmiech wkradał się na jego usta tylko co jakiś czas. Tylko pod wpływem jakichś konkretnych zdjęć. Ciekawość nie pozwoliła mi nie podejść do niego właśnie w momencie kiedy się uśmiechnął. Nie słyszał mnie, więc nie zwrócił najmniejszej nawet uwagi na moją obecność za jego plecami. Stałem tak za nim kiedy przeciągnął opuszkami palców po ekranie monitora. Po ekranie na którym wyświetlone było nasze zdjęcie. Nasze zdjęcie kiedy ja stoję pół nagi na scenie, a on obejmuje mnie w pasie i gestem żegnamy się z publicznością. Dokładnie pamiętałem ten moment. -Mikey…-szepnąłem, dotykając delikatnie jego ramienia.

W momencie zerwał się na równe nogi. Z hukiem zamykając laptopa. Odszedł ode mnie już więcej nie pozwalając się dotknąć. Jak ścigana zwierzyna zapędzona w pułapkę. Bez opcji ucieczki. Mimo to czułem jego palący wzrok na sobie. Wzrok który mógł oznaczać i pragnąć tylko jednego. Czułem to. Zbyt dobrze znałem ten wzrok, zbyt często tak na mnie patrzono. Prawdą jest, że nie przemyślałem tego co robiłem. Każdej kolejnej nocy widziałem to, powtarzając wciąż to samo działanie. Dopadłem go prawie biegiem. Złapałem jego twarz w obie dłonie i ciałem popchnąłem go na ścianę. Wszystko stało się tak szybko, że nawet ja sam nie zdążyłem zareagować na moje działania. Nie zdążyłem się powstrzymać. Pocałowałem go. Z taką namiętnością jakiej nikt jeszcze ode mnie nie dostał. Nawet Tal nigdy tak nie całowałem. Czułem jego zaskoczenie, ale nie przerwałem. Chyba sam, zbyt bardzo pragnąłem tej chwili. Moje zaskoczenie gdy i on odwzajemnił pocałunek... Mieszanka szoku, niesamowitej radości z braku odrzucenia i rosnącego podniecenia. Prześcigaliśmy się w wymyślności pieszczot. Wplotłem palce w jego włosy. Prosto w usta, zachrypłym głosem wypowiedział w moim kierunku słowa których nigdy nie zapomnę. „Kochanie, bądź mniej namiętny, rujnujesz mi fryzurę.” Rozbroił mnie zupełnie. Pozbawił wszelkiego oręża.

Każdej pieprzonej nocy, budząc się z tego snu, uświadamiałem sobie kim on tak naprawdę dla mnie jest. Nie daj Boże, jeśli budziłem się w autokarze. Wtedy mimowolnie spoglądałem w kierunku tamtej ściany i wszystko przeżywałem od nowa.

Teraz też.

Właśnie wróciłem do domu. Tal wita mnie w progu z dziećmi na rękach, co prawda całuję ją na powitanie, ale nie okazuję żadnej innej czułości. Zbyt bardzo pogrążony jestem w swoich własnych, tak cholernie bardzo nurtujących mnie myślach. Padam na łóżko, a twarz ukrywam w poduszce.

Słyszę ciche skrzypnięcie drzwi, spodziewam się Tal. Przy moim boku, na łóżku pojawia się jednak ktoś inny. Malutki człowiek który rozumie równie mało jak ja w tym momencie. Głaszcze mnie po głowie i pyta czemu jestem smutny. Mówi żebym się nie przejmował, bo wujek Mike na pewno wróci. Że pojechał na wakacje, tak jak my co roku. A my przecież zawsze wracamy, bo nigdzie nie jest tak dobrze jak w domu. Ze szklącymi się oczami przytulam go do siebie. To wszystko, po prostu mnie już przerasta. Drobna rączka ociera moje łzy. To chyba najpiękniejszy moment od bardzo długiego czasu.

Wspomina też, że tęskni za Otisem. Że jego przyjaciel też go zostawił. „Wiem tatuś co czujesz. Mi też jest smutno.

W pierwszej chwili nie wiem co uderza mnie bardziej. Rozumowanie i czułość mojego synka, czy to co tak właściwie powiedział. Pomijam fakt, że jego słowa prawie doprowadzają mnie do histerii. Jak to tęskni za Otisem? Przecież Anna i dzieci zostały w mieście. Zostały, prawda?

Zrywam się i biegnę do kuchni, do Tal. Musi mi coś wyjaśnić.  


czwartek, 27 grudnia 2012



PROLOG.

MIKE’S POV
____________________________________________

Co się ze mną dzieje? Przecież nigdy taki nie byłem. Siedzę tu jak jakieś ostatnie nieszczęście. I myślę. Dużo za dużo, myślę. Pojawia się we mnie ta dziwna świadomość, że chciałbym wszystko odrzucić. Widzę oczami wyobraźni tyle momentów, tych szczęśliwych i tych mniej radosnych też. Zapomnieć. Wiem jednak, że one wszystkie w jakimś stopniu zawsze będą częścią mnie. Choćbym nie wiem jak bardzo się starał. W sumie jednak, czemu chce się tego pozbywać? Czemu mi to tak ciąży? Jak mogę chcieć to zostawić? Przecież sam tego chciałem. I w dodatku ciężko na to zapracowałem.

No i znów to samo. Nieprzerwany potok bezsensownych myśli. Wykończę się sam ze sobą.

Teraz już leżę. Na kanapie, na środku studia. Tępo gapię się w sufit, jakbym co najmniej miał na nim znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Środek nocy. Co ja tu do cholery robię? Powinienem być w domu. Ona na mnie czeka, dzieci na mnie czekają. A przynajmniej tak mi się wydaje. Tak chyba powinno być, prawda? Tak powinno być w każdym normalnym domu, a mój taki właśnie miał być.
Jednak wiem, że dziś już tam nie wrócę. Nie byłbym w stanie spojrzeć jej w twarz po tym, co pomyślałem. Nie jej, przecież zna mnie na wylot, od razu wyczuje, że coś jest nie tak. Będzie wiedziała, że coś mnie męczy, że jestem inny, kiedy okażę jej czułości, wypraną z emocji, bo po prostu nie będę w stanie zdobyć się na żadno cieplejsze uczucie.

Od dawna wmawiam sobie, że jestem szczęśliwy. Szczęście. Pojęcie względne. Czym ono właściwie jest?  Wydaje mi się, że szczęście jest w nas i zaczyna się gdzieś głęboko, na dnie naszego serca. Możemy je powiększać, pozostając w zgodzie z samym sobą i szczerością tam gdzie inni przybrali już na stałe maski cynizmu, będąc zadowolonym tam gdzie inni wciąż stawiają kolejne żądania i uśmiechając się tam, gdzie wszystko wydaje się być stracone w tragicznym bezsensie. Być szczęśliwym kochając kogoś, kto równie bezgranicznie kocha nas.

Gdy to mówię i o tym myślę, ujawnia się chyba jedna z najgorszych cech mojego charakteru. Ten rządzący wszystkim, wszechobecny paradoks. Powiedziałem wam, co uważam za szeroko pojmowane szczęście i jestem co do tego w stu procentach przekonany. Jestem tego pewien równie bardzo jak tego, że nigdy tego nie osiągnę. Tylu z was właśnie chrzci mnie bezkresnym hipokrytą, który ma wszystko, a pragnie nie wiadomo czego.

Tak naprawdę nie mam nic, bo nie mam tego kogo kocham.

Pierwsze i ostatnie, co jest we mnie zgodne z moją osobistą definicją szczęścia jest jedynie fakt, że zaczyna się ono gdzieś głęboko we mnie. Tak głęboko, że nie potrafię tego odnaleźć. Choć niejednokrotnie wydawało mi się, że jest inaczej- że znalazłem to, czego od zawsze szukałem.

Od kilku lat, żyję we względnie szczęśliwym związku z kobietą, która kocha mnie ponad wszystko. To jak ją poznałem… Jej hipnotyzujące oczy, kiedy patrzyły na mnie, kiedy grałem z chłopakami na scenie jakiegoś klubu w Los Angeles i nie pozwalały oderwać wzroku. Z którą mam tak piękne wspomnienia. Nasz ślub po półtora roku znajomości. Huczne wesele w gronie przyjaciół. Wiadomość, że zostanę ojcem. Raz. Drugi. Moje cudowne szkraby. Wyjazdy w trasy koncertowe z zespołem, który zdobywał kolejne szczyty. Bajeczne wakacje w różnych zakątkach świata. A to wszystko. Z kobietą, którą kiedyś kochałem.

Kochałem. Tak, czas przeszły. Od jakiegoś czasu oszukuję ją, cały świat, a przede wszystkim siebie, że jest inaczej i że wciąż tworzymy idealną rodzinę. Jestem cyniczny, kiedy dzwonię, wracam i wciąż powtarzam, że ją kocham, ale nigdy tego nie okazuję. Nie wiem od jak dawna to mam. Wiem jedynie, że nie potrafię tego zmienić.

Nie pamiętam, kiedy ucieszyło mnie coś prozaicznego. Powrót do domu, ciepłe słowa, choćby uśmiech. Ani nawet coś wielkiego. Staje się zgorzkniały, wiecznie smutny, przygnębiony. Gdybym miał jeszcze ku temu powód... Nie wiem czemu tak jest... Pożądam wszystkich przymiotów tego świata, wszystkiego czego może zapragnąć gwiazda rocka. Zabawa, alkohol, seks. Ale nic z tego nie sprawia mi najmniejszej nawet przyjemności. …Albo wiem, ale bronie się przed tym rękami i nogami.

Jedyne co sprawia mi jakiś chwilowy rodzaj radości to praca. Chwilowy, bo gdy tylko się kończy, radość zastępuje bliżej niezidentyfikowany smutek i żal za tym wszystkim. Trudno to wytłumaczyć. Kiedy jesteśmy razem z chłopakami, czy to w studiu, czy na koncercie wszystko jest dobrze, bo nie mam czasu myśleć. Otacza mnie grupa najwspanialszych przyjaciół o jakich mogłem kiedykolwiek marzyć. Na dzień dzisiejszy oni to moja ostoja. Ostatni bastion zdrowego rozsądku. Pierwsze co powoduje moje rozkojarzenie i chore myśli i ostatnie co trzyma mnie w ryzach i pozornej normalności.

Nachodzi mnie wspomnienie jednej z tych nocy po którymś koncercie europejskiej trasy, jeszcze przed wydaniem Living Things. Siedziałem wtedy na brzegu jakiejś cholernej rzeki, zanosząc się płaczem jak małe dziecko. To chyba wtedy wszystko się zaczęło. Chyba wtedy zacząłem wszystko rozumieć. To co zobaczyłem po powrocie do hotelu zupełnie mnie przerosło. Pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół tego co widziałem i każdy ton uczucia jakie mnie wtedy ogarnęło. Tego nie powinienem pamiętać. To nie powinno zrobić na mnie aż takiego wrażenia. Ani wywołać takiej reakcji. Zachowałem się jak szczeniak, ucieczka nigdy niczego nie rozwiązywała.

Teraz już płaczę. Tak samo jak wtedy tylko, że nie na piachu pośród zimnej nocy nad wodą, a na kanapie z którą z resztą też mam miliony wspomnień. Nie powstrzymuję łez, jestem sam, nikt ich nie zobaczy, nikomu nie będę się tłumaczył. Pozwalam sobie na tą chwilę słabości.
Powoli wstaję i podchodzę do ściany. Wiszą na niej nasze zdjęcia. Cała dekada uwieczniona na fotografiach o wartości tak wielkiej, że zamiast mnie uspokajać –zanoszę się jeszcze gorszym szlochem. Patrząc na nie, już wiem, że nie mogę tu dłużej zostać. Wszystko zaszło za daleko. Nie jestem w stanie dłużej udawać.

W pośpiechu zbieram swoje rzeczy i pakuję do torby którą zawsze zabieram w trasę. Nie zastanawiam się, czy jeszcze coś mnie tu trzyma, ani czy dobrze robię. To nie ma znaczenia, kiedy wiem, że MUSZĘ tak postąpić. Patrzę na bałagan jaki zrobiłem i znów bezsilny opadam na krzesło na którym zawsze pracuję. Pracowałem. W zasięgu dłoni jest tuzin, może więcej na wpół zapisanych kartek. Jakieś teksty. Nuty. Próby rysunkowe Chazz'a… Mimowolnie uśmiecham się. Wpatruje się w ten skrawek papieru dobrych kilka minut aby ostatecznie złapać go i przycisnąć gdzieś na wysokości serca. Jest jeszcze jedna fotografia którą od zawsze trzymałem na tym pulpicie. Ja i Chester. Jakaś gala, nasza pierwsza nagroda. Przesuwam opuszkami po sylwetce drobnego blondyna i czuję, że pragnę go zobaczyć. Jeszcze zanim stąd wyjadę. Chwytam za telefon i bez zastanowienia wybieram jego numer który znam na pamięć. Sygnał, dwa, pięć.

Nie odebrał. Może dlatego, że jest środek nocy? Może dlatego, że właśnie wrócił po trzech miesiącach trasy do domu? Może dlatego, że ma żonę którą kocha i z pewnością nie zostawi jej w nocy tylko po to, żeby mnie wysłuchać?

Shinoda. Ty idioto!